niedziela, 27 maja 2012

Festiwal Dobrego Smaku


Od czwartku do dzisiaj w Łodzi można było wziąć udział w 9. edycji Festiwalu Dobrego Smaku. W tym roku hasłem przewodnim była sezonowość. Nie jestem pewna, czy wszystkie dania miały z nim wiele wspólnego, ale to chyba nie jest najważniejsze. W ciągu trzech dni odwiedziłam sporo miejsc i chciałabym opowiedzieć o swoich wrażeniach:) Powyżej możecie zobaczyć (półsurowego;D) łososia teriyaki ze spaghetti z ogórka i emulsją sezamową, który smakował mi chyba najbardziej. Można go było spróbować w House of Sushi na Piotrkowskiej 89. Nie byłam tam wcześniej, ale może się tam jeszcze wybiorę, bo danie konkursowe było naprawdę udane.
Bardzo podoba mi się koncepcja tego festiwalu - kilkanaście restauracji położonych na Piotrkowskiej i w okolicach przygotowuje konkursowe danie w cenie 10zł, które można spróbować w ciągu kilku dni i zagłosować na najlepsze. Niestety czasem zdarza się, że festiwalowe danie się skończyło;) Trudno, tak bywa, zwłaszcza że ta impreza ma coraz więcej uczestników, zresztą to od konkretnego restauratora zależy, jak się do niej przygotuje. Niestety np. w przypadku nowej restauracji Amarant na Sienkiewicza 47 widać pewne niedopracowania i niedoświadczenie obsługi. Samo danie było jednak całkiem smaczne: łososia w cieście francuskim z grillowanymi warzywami, sosem smardzowym i nowalijkową sałatką widać poniżej.


Dwa powyższe zdjęcia przedstawiają dania, które również zrobiły na mnie dobre wrażenie: gołąbki z soczewicą i karczochami podane na prażokach (TiTi na Sienkiewicza 67) oraz cielęcina z bakłażanem panierowanym w płatkach migdałowych z Deseo Tapas Bar na Piotrkowskiej 60. W tle widać też pieczonego ziemniaka z sosel alioli, którego zamówiłam dodatkowo, bo chciałam wypróbować coś z proponowanych tam tapas.
Poniżej propozycja Piotrkowska Klub Zieliński i Syn, czyli cynaderki cielęce w sosie malinowym na karmelizowanych jabłkach. Mimo że, krótko mówiąc, nie szaleję za podrobami, ich propozycja nawet mnie przekonała, zwłaszcza jabłka;) Na kolejnym zdjęciu widać danie ze znajdującej się na Roosevelta restauracji Lili, która jest jedną z moich ulubionych. Niestety, tym razem się nie popisała, bo pstrąg z konfiturą cebulową, puree z młodego jęczmienia i czarną soczewicą okazał się po prostu niesmaczny.


Powyżej danie zaserwowane przez restaurację Kryształową na Narutowicza 16: polędwiczka wieprzowa z musem z buraka, sosem z karotek i puree z bobu. Całość całkiem całkiem, ale najbardziej smakował mi z tego wszystkiego bób;)
W festiwalu brały też udział kawiarnie - poniżej zdjęcie zaproponowanych (w zestawie z kawą) przez firmę Blikle jogurtin, czyli mini wersji tortu jogurtowego na biszkopcie. Na pierwszym planie widać jednak ich kremówkę, która okazała się koszmarna. Deser konkursowy był całkiem smaczny, ale i tak nie polecam tej cukierni nikomu. Kto by chciał płacić po 6zł za stare, miniaturowe ciastka;D

piątek, 25 maja 2012

Batoniki śniadaniowe Gina D'Acampo


Zapowiadałam, że na blogu pojawią się jeszcze (i to nie raz) przepisy z książek, które opisywałam. Tym razem wypróbowałam sposób Gina D’Acampo na śniadaniowe batoniki musli bez tłuszczu. Pochodzi z jego książki „Dieta italiana” i spodobał mi się już dawno, ale dopiero teraz go wykorzystałam. Dobrze, że w końcu to zrobiłam, bo są przepyszne i niesamowicie pachną podczas pieczenia. Nie potrzeba wcale dodawać do nich masła, więc można uznać je za dietetyczne;) I oczywiście bardzo zdrowe, a przy tym tak proste do wykonania. Na pewno jeszcze nie raz je zrobię, bo są o niebo lepsze od takich ze sklepu.

Batoniki śniadaniowe bez tłuszczu
- 50g suszonego mango
- 80g suszonych fig (użyłam
  takich miękkich)
- 120g suszonych moreli
- 30g płatków migdałowych
- 30g nerkowców
- 50g nasion słonecznika
- 50g płatków owsianych
- 60g mąki razowej
- 90g miodu
- 60ml soku z pomarańczy
  (czyli z ok. 1/2 owocu)

Rozdrobnić w blenderze suszone owoce na niewielkie kawałki.
Dodać posiekane orzechy, płatki owsiane, mąkę oraz część
płatków migdałowych i słonecznika; zmiksować.
Resztę nasion i płatków migdałowych wmieszać już w misce.
Wlać sok z pomarańczy i roztopiony miód i dokładnie wymieszać.
Przełożyć masę do formy lub na blachę wyłożoną papierem do
pieczenia, równo rozprowadzić na grubość 1cm i docisnąć.
Piec w temperaturze 190 st. C przez 15-20 minut, do przyrumienienia.
Po ostudzeniu pokroić na kawałki i przechowywać w pudełku.

Dokonałam nieznacznych zmian, użyłam moreli zamiast brzoskwiń i soku z pomarańczy zamiast jabłkowego, co proponuje sam autor.

Czas przygotowania: 40 minut
Liczba porcji: 12
Kaloryczność jednej porcji: 170 kcal

wtorek, 22 maja 2012

Sznycle z indyka z imbirem i cytrusami


Od jakiegoś czasu mam książkę Good Food Magazine "Pikantne dania. 101 sprawdzonych przepisów", ale nic jeszcze z niej nie robiłam. Wiele przepisów zwróciło moją uwagę, ale zdecydowałam się na ten, bo takie połączenie smaków wydawało mi się ciekawe i akurat miałam większość składników;) Okazało się, że imbirowy sos z dodatkiem cytrusów jest naprawdę smaczny. Zwłaszcza jeśli przepada się za słodko-ostrymi zestawieniami. Całość, łącznie z brokułami, komponuje się zaskakująco dobrze. Polecam.

Sznycle z indyka z imbirem i cytrusami
- 2 łyżeczki mąki
- 2 sznycle (po 100g) z piersi indyka
- 1 łyżka oleju
- sok z 1 dużej pomarańczy
- 1 łyżeczka startego świeżego imbiru
- 1 łyżeczka miodu
- sól, pieprz
- 1 pomarańcza, podzielona na cząstki
- 1/2 różowego grejpfruta, podzielona na cząstki
- 1 łyżka posiekanej natki pietruszki
- 100g ryżu basmati
- 1 mały brokuł

Obtoczyć sznycle w 1 łyżeczce mąki.
Smażyć je po 3-4 minuty z każdej strony.
Przełożyć na talerz.
Dodać na patelnię sok z pomarańczy, imbir i miód.
Ostrożnie zagotować.
Wymieszać resztę mąki z odrobiną zimnej wody
i wlać na patelnię.
Mieszać na małym ogniu, aż sos zgęstnieje
i będzie miał konsystencję syropu.
Doprawić szczyptą soli i pieprzu.
Przełożyć mięso z powrotem na patelnię.
Dodać kawałki cytrusów i ostrożnie podgrzać.
Podawać z ugotowanymi w międzyczasie
brokułami i ryżem, posypane natką.

Czas przygotowania: 20 minut
Liczba porcji: 2
Kaloryczność jednej porcji: 420 kcal

sobota, 19 maja 2012

Lekkie ciasto z nadzieniem rabarbarowym


Rabarbar się doczekał;D W końcu upiekłam coś z jego udziałem. Padło na ciasto przypominające to, które jadłam w Cafe Anna Blume w Berlinie, stąd na zdjęciu pamiątkowa podkładka z planem tego miasta. Moja wersja różni się jednak od tamtego znacząco, ale też jest pyszna. No i dużo zdrowsza, bo zamiast kruchego spodu mamy taki z jogurtem naturalnym i mniejszą ilością masła. Naprawdę polecam, smakuje bardzo dobrze i godnie zastępuje kruche ciasto. A teraz idę zjeść ostatni kawałek;D


 Ciasto z nadzieniem rabarbarowym
- 350g mąki
- 45g cukru pudru
- 1 łyżeczka proszku do pieczenia
- 50g masła
- 1 jajko
- 120g jogurtu naturalnego
- 700g rabarbaru (po odkrojeniu
  niepotrzebnych części)
- 80g cukru (można dać więcej)
- 1 łyżka cynamonu
- 1 łyżka mąki ziemniaczanej
- ew. cukier puder do posypania

W misce wymieszać mąkę, cukier puder i proszek do pieczenia.
Dodać pokrojone w kostkę masło i rozgnieść palcami.
Dodać jajko i jogurt naturalny i wyrobić gładkie ciasto.
Owinąć je folią i schować do lodówki.
Nasmarować tortownicę o średnicy 21cm.
Odkroić 2/3 ciasta i rozwałkować na cienki okrągły placek.
Wyłożyć nim tortownicę, ponakłuwać, przykryć papierem
do pieczenia i obciążyć fasolą.
Piec w temperaturze 190 st. C przez 15 minut.
Przygotować nadzienie: oczyścić rabarbar, pokroić na kawałki
i wrzucić do garnka razem z cukrem (i ew. odrobiną wody).
Gotować przez kilka minut i odparować.
Dodać mąkę ziemniaczaną i zagotować, mieszając.
Zdjąć papier do pieczenia z fasolą i piec jeszcze przez 10 minut, aż ciasto się zarumieni.
Wyłożyć nadzienie na podpieczony spód i zetrzeć na wierzch resztę ciasta.
Piec jeszcze przez 25 minut.

Po wyjęciu odstawić do wystygnięcia lub jeść jeszcze ciepłe, w zależności czy chcemy, by nadzienie zastygło, czy wolimy coś w rodzaju crumble z rabarbarem. Po ostygnięciu ciasto dobrze jest schłodzić w lodówce, by nadzienie jeszcze bardziej się zestaliło, ale ja np. lubię taką apetyczną konsystencję. Można też dodać więcej mąki, poza tym wszystko zależy od tego, czy dopuścimy do rozgotowania rabarbaru:)

Czas przygotowania: 1 godzina
Liczba porcji: 8
Kaloryczność jednej porcji: 300 kcal

Rabarbar: zbieramy przepisy przed sezonem

środa, 16 maja 2012

Pikantne nudle z tofu, dymką i fistaszkami

Jak już pisałam, lubię szybkie i proste dania. Oczywiście wynika to głównie z konieczności;) Wczoraj miałam (jak zwykle...) bardzo mało czasu i obiad wymyślałam na bieżąco. W lodówce było tofu i dymki, a że miałam ochotę na coś z orzeszkami ziemnymi, tak powstało to danie. Początkowo nawet nie chciałam robić zdjęcia (stąd niezbyt pasujący talerz;D), ale po nałożeniu zmieniłam zdanie. Takie połączenie smaków jest zdecydowanie godne uwiecznienia i proponuję je też Wam. To dobry sposób na sycący, smakowity i szybki obiad (obiad 3S;D)


Pikantne nudle z tofu, dymką i fistaszkami
- 30g (2 łyżki) orzeszków ziemnych
- kostka (160g) tofu marynowanego
- 1 łyżka sosu sojowego
- 1 łyżka octu ryżowego
- 1 cebula czerwona
- 1 łodyga selera naciowego
- 2 ząbki czosnku
- 3 dymki
- 1 zielona papryczka chili
- 2 łyżeczki sosu rybnego
- 1 łyżka masła orzechowego
- 100g makaronu jajecznego

Pokroić tofu w drobną kostkę i wymieszać
z sosem sojowym i octem ryżowym.
Uprażyć orzeszki ziemne na suchej patelni i odłożyć.
Podsmażyć posiekaną cebulę i seler oraz pokrojone
w plasterki czosnek, chili i białe części dymek.
Doprawić sosem rybnym i masłem orzechowym.
Dodać tofu wraz z marynatą i podsmażyć.
W międzyczasie ugotować makaron.
Dorzucić go na patelnię i dokładnie wymieszać.
Przełożyć na talerze, posypać posiekanymi zielonymi
częściami dymek oraz orzeszkami i ew. skropić sosem sojowym.

Czas przygotowania: 20 minut
Liczba porcji: 2
Kaloryczność jednej porcji: 600 kcal

niedziela, 13 maja 2012

Gdzie zjeść w Berlinie? Część 2.


W drugiej części zapraszam na coś słodkiego;) Widoczne powyżej ciasta pochodzą z kawiarni Cafe Anna Blume na Kollwitzstrasse 83. Skoro byliśmy w tak znanym lokalu, nie można było nie spróbować jego specjalności. Dlatego, jak przystało na profesjonalistów, i tak je zjedliśmy, mimo że byliśmy tam na śniadaniu;D Podobno mają tam najlepszy tort szwarcwaldzki, ale ja jadłam ciasto z rabarbarem (pycha!), a w tle widać tort Sachera i Milch-Reistorte, czyli ciasto z ryżem. Trzeba przyznać, że kawiarnia jest tak popularna (na miejsce czekaliśmy kilka minut) zasłużenie. Śniadania nie są tam już tak udane (musli, zestawy śniadaniowe, np. alpejski, jajecznice), ale berlińczycy tłumnie udają się tam celebrować weekendowe brunche, naprawdę fajny zwyczaj.
Poprzedniego dnia na śniadanie wybraliśmy się do rosyjskiej restauracji Pasternak, znajdującej się na Knaackstrasse 22/24, również w dzielnicy Prenzlauer Berg, w pobliżu hotelu. Było tak smaczne, że żałuję, że nie zostaliśmy tam też na obiad;) Mimo problemów z porozumieniem się z kelnerką rodem z Rosji, udało mi się zamówić coś naprawdę pysznego. Zestaw Sdorowije pozwolił mi spróbować różnych ich specjalności, np. niewidocznych zza jajecznicy placuszków-serniczków czy blinów, tu w formie roladki z listkami szpinaku i orzechami. A herbatę podano w widocznej na zdjęciu oryginalnej szklance. Naprawdę przyjemne miejsce, dobrze, że przeczytałam o nim w przewodniku.


W Berlinie oczywiście można też zaopatrzyć się we wszelkie składniki potrzebne w kuchni. Widoczny na zdjęciu poniżej sklep Goldhahn und Sampson na Dunkerstrasse 9 oferuje przeróżne przyprawy, sosy, dodatki, czekolady, alkohole, ale również książki kucharskie (jedną z nich nabyłam drogą kupna i na pewno zaprezentuję na blogu;D). Poza tym można tam wziąć udział w warsztatach kulinarnych, a także kupić ekologiczne pieczywo czy napić się kawy. Przydałby się u nas też taki sklep!
Każdy powinien oczywiście wybrać się na 6. piętro domu handlowego KaDeWe. Kolejne zdjęcie przedstawia tylko fragment stoiska z pralinkami, na miejscu znajdziemy ich o wiele więcej. No i oczywiście herbaty, przyprawy. Przekąski, napoje, słodycze. Sery. Ryby. Dużo tego. Nie widziałam jednak nic polskiego;) Można tam oczywiście też coś zjeść, np. przy stoisku z ostrygami. Kupiłam parę rzeczy, ale ceny nie są zbyt przystępne, zresztą jak tu się na coś zdecydować, skoro wszystko mogłoby się przydać?;D


Na Simon-Dach-Strasse 10 znajduje się Factory Girl!, mały lokal, o którym kiedyś czytałam. Założyła go wychowana w Nowym Jorku Turczynka, która wpadła na pomysł deseru zrobionego z mleka, cukru, jajek i mąki kukurydzianej. Nie brzmi odkrywczo (no i nie wygląda zbyt pięknie), ale Magnolia, bo tak się nazywa, smakuje świetnie. Ja próbowałam wersji bananowej, jest tez kawowa, czekoladowo-ciasteczkowa, truskawkowa i wiele innych. Pewnie spróbuję coś takiego sama zrobić.


W Berlinie widziałam wiele miejsc, w których sprzedawano bubble tea, okazała się być tam naprawdę popularna. Wiem, że w Warszawie ostatnio powstał serwujący ją lokal Bubbleology, ale ten napój na bazie herbaty z dodatkiem owoców lub mleka i umieszczonych na dnie kuleczek z tapioki nie jest jeszcze w Polsce zbyt znany. Bodajże na Rosenthalerstrasse spróbowałam wersji z zielonej herbaty i świeżego ananasa z czarnymi tapiokowymi perełkami. Miały naprawdę ciekawą konsystencję, w sam raz dla kogoś, kto lubi żelki:)


To by było na tyle, nie mogę przecież opisać wszystkiego, bo kto by dał radę to przeczytać;) Tak krótka wycieczka, a tyle wrażeń;) Mam nadzieję, że moja relacja okaże się dla kogoś przydatna. No i że wrócę do Berlina;)

czwartek, 10 maja 2012

Gdzie zjeść w Berlinie? Część 1.


Od dawna czekałam na ten wyjazd! Berlin - idealne miasto dla wszystkich osób, które uwielbiają poznawać nowe smaki. Odwiedziłam go wreszcie w (niestety już miniony) majowy weekend. Oczywiście w planie wycieczki znalazły się głównie miejsca, które trzeba odwiedzić, muzea itp., ale restauracje stanowiły jednak znaczącą część;D Przygotowałam się profesjonalnie, robiąc przed wyjazdem listę lokali, o których czytałam, że są warte bliższego poznania;) Mam nadzieję, że moja relacja też przyda się komuś, kto się tam wybiera.
Wśród nich znalazła się wietnamska knajpka Monsieur Vuong na Alte Schoenhauser Strasse 46. Kiedy do niej przyszliśmy, okazało się, że wszystkie miejsca były zajęte. Ale warto było chwilę poczekać, bo widoczny na pierwszym zdjęciu makaron sojowy z kaczką, nerkowcami, dymką i mlekiem kokosowym był pyszny. Podobnie pierożki wan tan z nadzieniem z tofu w ostrym sosie chili i napar ze świeżego imbiru, widoczne na zdjęciu poniżej. Kuchnia wietnamska nie jest zbyt znana w Polsce, dlatego chciałam odwiedzić tę restaurację, a właściwie restauracyjkę, bo karta jest skromna, a oprócz miejsc przy (malutkich) stolikach, były też takie wzdłuż baru, z których można było obserwować z bliska pracę kucharzy. Szczerze mówiąc, zdziwiły mnie tam aż takie tłumy. Ale z uwagi na świeże produkty, dość przystępne ceny i specyficzny klimat, jestem w stanie to zrozumieć;)
W podobnych rejonach lokuje się również kuchnia tajska, którą miałam już okazję poznać w pewnym stopniu. Nic nie zaszkodzi poznać ją w większym;) W którymś z numerów magazynu Kuchnia natknęłam się kiedyś na artykuł o okolicach Simon-Dach-Strasse, które stały się ostatnio modne wśród miłośników dobrego jedzenia. Polecano w nim restaurację Papaya na Krossener Strasse 11, jako miejsce, w którym można poznać smak street foodu w Bangkoku. Makaron ryżowy z kurczakiem, kiełkami, fistaszkami i tamaryndem widoczny na trzecim zdjęciu był wyjątkowo smaczny, smaki były doskonale wyczuwalne, mimo że chwilę wcześniej oparzyłam się Tom Yam Gung, czyli mega ostrą zupą z trawą cytrynową, grzybami, kolendrą i krewetkami;) Próbowałam też żółtego curry z kurczakiem, ananasem i ziemniakami oraz czerwonego z kurczakiem i warzywami. Po wizycie w tej sympatycznej restauracji wiem, że tajskie smaki udaje mi się w domu całkiem dobrze odtworzyć;)


Również w dzielnicy Prenzlauer Berg, w której znajdował się nasz hotel, można znaleźć niesamowity wybór lokali, serwujących najrozmaitsze jedzenie. Jednym z nich jest oryginalny, mały (ale oblegany) imbiss W na Kastanienalee 49, specjalizujący się w naanpizzach, czyli tych indyjskich plackach podanych z różnymi dodatkami, jak pizza. Poniżej widać zamówione przez nas: dirty naan, czyli w prostej wersji, z ghee, czosnkiem, chili i kozieradką oraz żydowski, na którym oprócz cebuli, śmietany, kaparów i łososia znalazł się też kawior. A ten zielony napój to sok jabłkowy z trawą pszenicy, który lepiej wymieszać przed wypiciem;) O dziwo, był bardzo smaczny. Na kolejnym zdjęciu znajdziecie ich logo. Co Wam przypomina?;)


Podobno gdy ktoś chce poznać tradycyjną niemiecką kuchnię, zabiera się go do restauracji Schwarzwaldstuben na Tucholskystrasse 48 w Mitte. Powiedzmy, że my też chcieliśmy;) Takie jedzenie nie należy do moich ulubionych, dlatego nie będę się nad nimi rozwodzić: szpecle zapieczone z serem, lane kluski z sosem z soczewicą i kiełbasą (a raczej parówkami;D) oraz (chyba najlepsza) wieprzowina ze specyficznie przyrządzonymi, na kwaśno, ziemniakami. Uwagi od niezbyt udanych dań nie odwrócił niestety niezbyt sympatyczny kelner, ale wnętrze było całkiem oryginalnie urządzone, zwłaszcza meble z różnych kompletów i głowa pluszowego dzika na ścianie;)


W Berlinie, jak wiadomo, mieszka duża społeczność turecka, dlatego kebab stał się tam niemalże potrawą tradycyjną;) Nie udało się nam go spróbować, ale wybraliśmy się do tureckiej restauracji sieci Hasir na Oranienburger Strasse 4 w Mitte. Zamówiłam kotleciki jagnięce (bardzo dobrze przyrządzone), ayran, czyli dość słony turecki napój jogurtowy, a na deser pudding ryżowy. Na zdjęciu widać też inne dania, czyli szaszłyk z jagnięciny w sosie oraz Yogurtlu Beyti - roladki z tureckiego pieczywa z kurczakiem podane z jogurtem. Przyznam, że lubię taką kuchnię, ale w zasadzie smaki były w każdym daniu podobne. Chociaż dobrze było samemu się przekonać. Wizyta w tym miejscu była też okazją do poznania zwyczajów berlińczyków i tamtejszego życia nocnego, bo jedliśmy wieczorem na dziedzińcu, w pobliżu którego znajdował się klub.




No i na koniec (tej części) - Jego Wysokość Currywurst;D Ta słynna berlińska potrawa to po prostu niezbyt smaczna kiełbasa w pomidorowym sosie z curry. Nie wiem, jak udało się wypromować coś takiego. Ale być w Berlinie i go nie spróbować... Dlatego wybraliśmy się ponownie w okolice Simon-Dach-Strasse do Curry 66 na Gruenberger Strasse, dość obskurnego baru, ale podobno serwującego najlepszą kiełbaskę w mieście, z sosem o różnym stopniu ostrości. Na początek można zamówić tylko 4., ale ten poziom wcale nie jest aż tak pikantny, więc to raczej chwyt marketingowy;)

Zapraszam do przeczytania 2. części kulinarnej relacji z Berlina.

niedziela, 6 maja 2012

Muffinki marchewkowo-bananowe z cynamonem


Dziś znów coś bananowego, mam nadzieję, że nie macie dość:D Ja nie, bo te muffinki są naprawdę przepyszne! Wyjątkowo wilgotne, aromatyczne i bardziej marchewkowe niż bananowe. Do tego długo zachowują świeżość, a na śniadanie są jak znalazł. Wymagają trochę więcej pracy, przy tarciu marchewki, ale naprawdę warto się dla nich poświęcić;)

Muffinki marchewkowo-bananowe z cynamonem
- 2 średnie marchewki (ok. 190g)
- 2 małe banany (ok. 190g bez skórki)
- po 60g mąki żytniej, krupczatki i razowej pszennej
- 110g cukru
- 1 łyżeczka proszku do pieczenia
- 1/2 łyżeczki sody
- po 1/2 łyżeczki przyprawy piernikowej i cynamonu
- szczypta soli
- 2 jajka
- 4 łyżki oleju
- 50g jogurtu naturalnego

Marchewki zetrzeć na tarce o dużych oczkach
i wymieszać z rozgniecionymi widelcem bananami.
Wymieszać mąkę, cukier, proszek do pieczenia, sodę, przyprawy i sól.
W drugiej misce zmiksować jajka, olej i jogurt naturalny.
Przelać do suchych składników i wymieszać.
Wmieszać marchew i banany, zmiksować na małych obrotach.
Przełożyć ciasto do formy na 12 muffinek
i piec w temperaturze 180 st. C przez ok. 25 minut.

Czas przygotowania: 50 minut
Liczba sztuk: 12
Kaloryczność jednej sztuki: 150 kcal

wtorek, 1 maja 2012

Ekspresowe lody bananowe Jamiego O.


Na upały - oczywiście lody. A że w takich warunkach zwykle nie chce się zbyt wiele robić, przedstawiam przepis wymagający tylko minimalnego wysiłku. Znalazłam go u Jamiego Olivera, w książce "30 minut w kuchni". Od razu mi się spodobał, bo pozwala wykorzystać banany, z którymi czasem nie bardzo wie się co zrobić, a coś by należało;D Można je wtedy pokroić i zamrozić, a potem przerobić na pyszny deser, kiedy tylko przyjdzie ochota na lody. Można je dowolnie modyfikować, ja dodałam do nich likier Baileys, ale bez niego też są świetne. Bo Jamie Oliver zna się na rzeczy. Niby nic odkrywczego, ale sama bym na to nie wpadła;) Świetny sposób na domowy, szybki i całkiem zdrowy deser.

Ekspresowe lody bananowe z likierem Baileys
- 1 średni banan (130g bez skórki)
- 2 łyżki (40g) jogurtu naturalnego
- 1 łyżka golden syrupu (lub miodu)
- 2 łyżeczki likieru Baileys
- wiórki kokosowe

Banana pokroić w plasterki i zamrozić.
W blenderze zmiksować go z jogurtem, golden syrupem
i likierem do uzyskania gładkiej konsystencji.
Nałożyć do pucharka i posypać wiórkami kokosowymi.
Można jeść od razu lub wstawić jeszcze na chwilę do zamrażalnika.

Czas przygotowania: 5 minut (+czas mrożenia)
Liczba porcji: 1
Kaloryczność: 220 kcal